Pierre Morel postanowił odetchnąć po poważnym kinie akcji i, inspirując się filmami pornograficznymi, nakręcił dynamiczną komedię szpiegowską. Ekwiwalentem stosunków seksualnych są tu strzelanki, bijatyki i pościgi. Całość, jak w pornosach, łączy zaś ledwie zawiązana fabuła. Ale tak właśnie ma być. Ociekający absurdalnym humorem film jest niczym więcej jak czystą rozrywką. Dlatego też oglądając "Pozdrowienia z Paryża",najlepiej całkowicie wyłączyć myślenie. Jakakolwiek próba doszukiwania się logiki prowadzić będzie do bólu głowy.
Konstrukcja filmu jest banalnie prosta. Mamy dwóch bohaterów o skrajnie różnych charakterach. Jonathan Rhys Meyers gra pracownika wywiadu w ambasadzie amerykańskiej w Paryżu, któremu nudzi się ciepła i wygodna posadka i który bardzo chciałby wziąć udział w prawdziwej misji szpiegowskiej. John Travolta to żywiołowy, nieprzewidywalny tajniak, który przeżył wiele ryzykownych misji. Z bliżej nieznanych powodów (jakby kogoś naprawdę to interesowało) tych dwoje zostaje partnerami w najbardziej chaotycznej i niebezpiecznej misji, jaką tylko można sobie wyobrazić.
I tak dochodzimy do sedna, czyli akcji. Film zaczyna się dość spokojnie, ale w momencie pojawienia się na ekranie Travolty, puszczają wszelkie hamulce. Im bardziej nieprawdopodobne wyczyny, tym większe szanse, że zobaczymy je na ekranie i to skwitowane jakąś zabawną uwagą. Rzecz przypomina skrzyżowanie któregoś z filmów o "Żandarmie" z "Zabójczą bronią". Ryzykowna to hybryda i trzeba przyznać, że miejscami i reżysera, i aktorów trochę ponosi i przesadzają ze świrowaniem na ekranie. Jeśli jednak podejść do całości z dystansem, jeśli tylko nie będzie się próbowało brać wszystkiego na serio, wtedy "Pozdrowienia z Paryża" mogą naprawdę nieźle bawić.
To powiedziawszy, trzeba przyznać, że Morel nie ustrzegł się błędów. Pierwszym jest samo sparowanie Rhysa Meyersa z Travoltą. Hollywood już dawno nauczyło się, że para głównych bohaterów powinna się różnić nie tylko charakterami, ale także wyglądem zewnętrznym. Dlatego też w latach 80. tak chętnie łączono czarnoskórych i białych aktorów, a ostatnio często konfrontowane są ze sobą płcie. Rhys Meyer i Travolta są zbyt do siebie podobni, przez co ich ekranowa odmienność nie przekonuje. Błędem było też wprowadzenie scen o bardziej poważnym tonie. W filmie opierającym się wyłącznie na akcji i humorze nie można pozwolić sobie na wybicie widza z rytmu. Może bowiem wtedy zacząć za dużo myśleć, a to byłoby zabójcze dla filmu. Na szczęście Morel tylko przez chwilę flirtuje z poważnymi dylematami, przez co dyskomfort widza szybko mija i pozostaje błogie zadowolenie.
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu